WESTERN UNITED STATES OF AMERICA
WAKACJE 03-26 wrzesień 2013

24 dni
Trasa 5309 mil = 8494 km

Spakowani,
plan podróży sporządzony, po 3 godzinach snu jedziemy na lotnisko.
Wylot 3
września, start 6:45 – międzylądowanie we Frankfurcie o godz. 10:30. Wylot do
Los Angeles – Kalifornia.
4
września - przylot godzina 17:30 – z lotniska Lax kierunek hotel Travellodge
na West Century Blvd. (gdzie spędzamy dwie noce). Hotel posiada usługę Free
Airport Shuttle Bus – odbiera podróżnych z lotniska, dzięki czemu nie trzeba
martwić się o transport.
Zmęczeni,
meldujemy się w hotelu. Mały odpoczynek i ruszamy na spacer. Dzielnica przy
lotnisku(Inglewood, Ca), należy do niezbyt atrakcyjnej. Dużo ciemnoskórej
narodowości, bezdomnych a i ulice nie wyglądają dobrze. Ogólnie brudno. Mamy
nadzieję, że dalsza część miasta będzie wyglądać jak na zdjęciach.
5
września, pierwszego dnia po przylocie kierujemy się do wypożyczalni aut
„Dolar”, gdzie napotykamy długą kolejkę. Musimy odstać około godziny.
Zostajemy obsłużeni, ale nie odbyło się bez namawiania na dodatkowo płatne
opcje: ubezpieczenie oraz tzw. Road Save - prawie ¼ całkowitego kosztu
wypożyczenia auta. Nie daliśmy się namówić(po przeczytaniu kilku forum o
Dolar AT LAX w Internecie). Zostaliśmy przy swojej rezerwacji z rentalcars.com.
Na placu
stało kilka aut - dobrze. Zależało nam, aby było to Minivan z tzw.„Stow and
Go”(chowane siedzenia w podłodze).
Wybór padł
na Dodge Grand Caravan, srebrny, 2012 ale na szybach: ….13.
Mamy pełny bak,
więc ruszamy. W końcu zaczyna się nasza wakacyjna przygoda.
Temperatura
w Los Angeles ponad 90 st.F (32 st.C). Na zwiedzanie miasta troszkę za
gorąco. Decydujemy się na wizytę w „Aquarium of Pacific na Long Beach”.
Wykupujemy
wejściówkę „General Admittion”, obejmującą tylko akwarium (bez rejsu po
oceanie).
Do
większych atrakcji można zaliczyć basen z rekinami. Pierwszy raz mieliśmy
okazję zobaczyć rekiny na żywo.
Po
4 godzinach wychodzimy z akwarium i kierujemy się do centrum miasta - mamy nadzieję
tej lepszej części.
Na pierwszy
plan Hollywood i słynny napis na wzgórzu.
Staramy się
znaleźć najbardziej dogodne miejsce skąd można go zobaczyć. Jak się okazało
to nie jest takie proste. Czas nas goni, jeszcze trochę i słońce zajdzie.
Znajdujemy ulicę Beach Wood Drive, z której dobrze go widać.
Robimy
kilka fotek i ruszamy dalej. Kierujemy się na najbardziej popularną ulicę
Hollywood Blvd., wzdłuż której rozciąga się „Aleja Gwiazd”(Walk of Fame).
Napotykamy problem z zaparkowaniem auta. Po godzinie 19:00 w niektórych
miejscach zakaz parkowania przestał już obowiązywać i udało nam się
zaparkować prawie w centrum. Tłum na chodnikach. Turystów widać z daleka,
patrzą pod nogi, wyszukując nazwisk swoich idoli. Na chodniku po obu stronach
ulicy w sumie znajduje się 2000 mosiężnych tablic z nazwiskami artystów.
Znaleźć konkretną gwiazdę nie jest łatwo. 
Spacerując
dalej Hollywood Blvd. widzimy kino Mann’s Chinese Theatre. Miejsce gdzie
odbywają się liczne premiery światowe i co roku wręczane oskary. Przed
teatrem znajduje plac z odciskami dłoni i stóp artystów, którzy zdobyli
oskary. Znajduję płytę z odciskami Willa Smitha – ma strasznie duże stopy
oraz Sylvestra Stallone. Wracamy do auta i kierujemy się na Rodeo Drive,
gdzie został nakręcony film Pretty Woman oraz gdzie na co dzień gwiazdy robią
zakupy a paparazzi usiłują zrobić im zdjęcia. Niestety było już po 21:00,
więc żadnej sławy nie spotkaliśmy. Jedyny plus to, że bez problemu
zaparkowaliśmy auto pod sklepem. Spacerujemy wzdłuż ulicy zerkając przez
witryny sklepów. Same najdroższe markowe sklepy, gdzie nie pyta się o cenę.
Najnowsze kolekcje, zaprezentowane w fantazyjny sposób, przyciągają wzrok.
Sam wystrój sklepów równie bogaty i przygotowany pod osobistości.
6
września – w planie wizyta w Universal Studio.
Mamy już
wcześniej zakupione bilety, więc nie musimy stać w kolejce.
Okrutnie
gorąco, coś ok. 92 st.F. Na wejściu napotykamy dużą kulę – logo wytwórni
filmowej. Kilka fotek i wchodzimy po czerwonym dywanie.
Na początek
wybieramy „Studio Tour”, czyli przejażdżkę wagonikami po studiach filmowych.
Widzimy miejsca gdzie nagrywano różne filmy i seriale m.in. Jurasick Park,
Szczęki, Grinch, Gotowe na wszystko, King Kong. Widzimy auta, które
uczestniczyły w filmach Batman, Powrót do przyszłości, Szybcy i wściekli,
Flinstonowie. Mieliśmy jeszcze zobaczyć King Konga w 3D, lecz w wyniku
wysokich temperatur aparatura uległa uszkodzeniu. Tak bardzo się nie
zasmuciliśmy, ponieważ mamy dwudniowe wejściówki i planujemy wrócić tu po
objeździe zachodniej części USA. W ramach przeprosin dostaliśmy 2 bilety
„front of a line pass” uprawniające do wejścia bez kolejki.
Ruszamy
oglądać pozostałe pokazy m.in. Water World – bitwa na morzu, Animals actors –
pokaz jak wygląda za kulisami praca ze zwierzętami, Shrek w wersji 4D – gdzie
zostaliśmy postraszeni pająkami przez Shreka i opluci przez osła oraz troszkę
nami potrząsło, Special effects, gdzie pokazano nam jak nagrywa się efekty
specjalne. Mieliśmy udać się jeszcze do House of horrors, ale wymiękliśmy po
tym jak zobaczyliśmy na wejściu ucharakteryzowane postaci oraz jak
usłyszeliśmy krzyki(ze środka) i miny tych, którzy wyszli.
W sumie
udało się nam obejrzeć ¾ tego co było do zaoferowania. O 17:00 powoli
już wszystko zamykano.
Wychodzimy
i ruszamy w trasę w kierunku San Francisco. Przejeżdżamy przez centrum Los
Angeles. Kierujemy się do Beverlly Hills gdzie znajdują się rezydencje
gwiazd. Jest jeszcze widno, więc może coś zobaczymy.
Fotka przy
słynnym znaku, przejazd ulicami, gdzie widzimy niestety tylko grube, betonowe
ogrodzenia i wysokie żywopłoty. Czasami udaje się dostrzec jakąś willę lub
ekskluzywne auta na podjeździe. Wszędzie zielono, palmy na ulicach a chodniki
czyściutkie i równiutkie. Zupełnie inny świat. Przemykamy między uliczkami,
czas nas goni.
Przed
wyjazdem z LA robimy szybkie zakupy w Wal Mart-cie. Kupujemy kilka art.
spożywczych, przenośną lodówkę i lód, potem ustawiamy trasę na naszym
„pokładowym” Car PC i ruszamy.
Jakieś 100
mil przed San Francisco a dokładnie w San Simeon robimy nocleg. Zależy nam na
tym, aby następnego dnia wyruszyć legendarną autostradą nr 1 (Hwy no 1),
która rozciąga się nad samym brzegiem Pacyfiku i powadzi m.in. do Big Sur. To
właśnie tutaj rozciąga się najwyższe pasmo gór przybrzeżnych w całych Stanach
Zjednoczonych, wznoszące się na ponad 1570 m n.p.m. pokryte rzadką
roślinnością wzniesienia wyglądają niesamowicie.

7
września - jedziemy spokojnie wzdłuż legendarnej autostrady nr 1, która wije
się serpentynami wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, którego błękit rozciąga się aż po zamglony
horyzont i kontrastuje z wyjątkowo pięknym wybrzeżem, gdzie spienione fale
rozbijają się o skały. Do punktów widokowych położonych wysoko nad poziomem
Pacyfiku, wiodą wąskie ścieżki. Niektóre przecinają gęsty busz wychodząc na
otoczone skałami plaże a niektóre prowadzą do ukrytych wodospadów.
Ten kawałek
wyjątkowo pięknego wybrzeża zwanego Big Sur rozciąga się na odległości 110
km, począwszy od „San Carpofaro creek” na północy San Simeon, aż po „Point
Lobos State Reserve” poprzez enklawę milionerów zwaną „Carmel”. Jednak tak
naprawdę ciężko jest wyznaczyć granicę gdzie zaczyna się a gdzie kończy ten
uroczy 110 kilometrowy skrawek wybrzeża. Widoki zachwycają poprzez całą
długość autostrady.
Co jakiś
czas zatrzymujemy się aby podziwiać piękne widoki i zrobić kilka zdjęć. Mgła
w niektórych miejscach niestety przysłania panoramę, ale ogólnie rzecz biorąc
przejazd tym kawałkiem wybrzeża powinien znaleźć się w planie każdego
turysty.
O zmroku
docieramy do San Francisco.
Jedziemy
ulicami miasta poszukując punktu widokowego, z którego można byłoby zobaczyć
oświetlony most Golden Gate. Kierujemy się w stronę Marina Blvd. Jest już
ciemno i w sumie oprócz portu nic nie widać. Postanowiliśmy jechać troszkę
dalej i jak się okazało prawie udało nam się na niego wjechać, co nie było
naszym zamiarem. Wystraszyliśmy się - dodam, że z San Francisco można
wyjechać bez problemu za free ale wjechać, zwłaszcza przez Golden Gate Bridge
nie jest łatwo. Przez Golden Gate „southbound” można przejechać tylko za
opłatą elektroniczną, a dla nas o tej porze byłby to problem. W ostatniej
chwili udało nam się zjechać ostatnim zjazdem i jak się okazało przypadkiem
dotarliśmy do punktu widokowego położonego przy samym Golden Gate. Niestety
mostu nadal nie było widać, ponieważ jak się okazało most spowija
niesamowicie gęsta mgła(podobno najwięcej właśnie latem). Wycofujemy się.
Jedziemy w głąb miasta. Upatrzyliśmy sobie Motel 6, który najlepiej wypadł
cenowo. Aby do niego dotrzeć musimy przejechać prze Bay Bridge.
W centrum
trafiamy na ogromny korek. Czyżby wszyscy pracowali w sobotę? Trudno sobie
wyobrazić jak wygląda przeprawa przez most w tygodniu. Przekraczamy zatokę
San Francisco i docieramy do motelu.
8
września – zwiedzamy San Francisco. Miasto usytuowane na 48 wzgórzach.
Zostawiamy auto na parkingu publicznym pod hotelem Hilton, zaraz tuż przy
wieżowcu Transamerica Pyramid. Idziemy uliczkami Union Square pełnego
artystycznego klimatu, kafejek i sklepów. Gorąco, słońce mocno grzeje.
Podążamy w stronę Chinatown. Przemykamy wzdłuż kolorowych, lecz zastawionych
i zatłoczonych uliczek w tej części miasta. Co krok jesteśmy zaczepiani przez
tutejszą azjatycką społeczność, dosłownie tak jak kiedyś na stadionie
Dziesięciolecia. Kierujemy się w dół w stronę portu. Po drodze mijamy Lombard
Street najbardziej krętą uliczkę na świecie (8 zakrętów na przestrzeni 60 m).
Docieramy
do portu, skąd widać położoną lekko w oddali wyspę Alcatraz a na niej słynne
więzienie. Po zastanowieniu rezygnujemy z rejsu na wyspę. Poza tym taka wycieczka
trwa 4-5 godzin a my nie mamy aż tyle czasu. Chcemy zwiedzić resztę miasta i
jeszcze przed zachodem słońca opuścić SF.
Tuż przy
porcie znajduje się zajezdnia słynnych i charakterystycznych dla tego miasta
Cable Car. Kolejka czekających na przejażdżkę sprawia, że przekładamy tę
przyjemność na później. Zawracamy i kierujemy się w górę miasta w stronę
Russian Hill, lecz niestety w tej części miasta nie dostrzegamy nic
fascynującego. Obieramy kurs na Japantown, gdzie natrafiamy na japońskie
centrum handlowe. Zupełnie inna atmosfera. Nikt nie zaczepia na siłę i nie
stara się namówić na kupno czegokolwiek. Postanawiamy troszkę się posilić.
Idziemy to typowo japońskiej restauracji. Może to nie do końca nasze klimaty,
ale czemu nie. Posileni kierujemy się w stronę parkingu, gdzie zostawiliśmy
auto. Wracając natrafiamy na przepiękną dzielnicę z rzędami eleganckich
domów. Uliczki dosłownie jak w filmach, rozciągające się z dołu ku górze.
Życie w tym mieście nie jest łatwe. Mimo usytuowania w niezwykle widowiskowym
i ciekawie geograficznym miejscu, utrudnia ono życie mieszkańcom. Niekiedy
strome nachylenie stoków negatywnie wypływa na codzienne funkcjonowanie. Żeby
mieszkać w tym mieście trzeba go pokochać. 
Czas na
przejażdżkę Cable Car.
Przyjemność
ta nie należy do najtańszych (bilet 6$/osoba). Słynnym tramwajem kablowym
pokonujemy wzgórza miasta, w środku jest bardzo głośno i dłuższa jazda nie
jest zbyt komfortowa.
Powoli
kończymy przygodę z San Francisco, ale czeka nas jeszcze największa atrakcja,
czyli Golden Gate Bridge o długości 1280 m, którego wieże ponoć widać z
każdego punktu miasta. Kierujemy się do punktu widokowego „Fort Point”, który
wczoraj przez przypadek odkryliśmy. Docieramy na miejsce i jakie było nasze
zdziwienie, gdy okazało się, że za dnia cała zatoka także jest pokryta gęstą
mgłą. Nic nie widać. Przeokrutnie zimno. Ubieramy się ciepło – zakładamy
kurtki. Kierujemy się na most. Może bliżej coś będzie widać? Niestety nic.
Stojąc na moście tuż przed pylonem (przed jedną z dwóch wież) prawie nic nie
widać. Żal…, nie zobaczymy głównej atrakcji SF. Schodząc z mostu czytamy o
jego historii i co ciekawe taka mgła to norma. Most prawdopodobnie najlepiej
widać w sezonie wiosennym a najlepiej w marcu, gdy masy powietrza z lądu i z
nad oceanu są w zbliżonej temperaturze. Pozostaje nam tylko przejechać przez
most. Przeprawa w białej jak mleko mgle. Jedziemy autostradą nr 1, która
dalej przekształca się w nr 101. Kierunek – Most Richmond. Chcemy przejechać
przez most, aby potem wjechać na autostradę nr 80 w kierunku „Lassen Volcanic
National Park” w stanie Oregon, gdzie będziemy mogli podziwiać wszystkie
cztery typu wulkanów znajdujących się na całym świecie.
Zastaje nas
noc, więc znajdujemy przydrożny motel w miejscowości Red Bluff, aby rano móc
kontynuować podróż.
9
wrzesień – przybywamy pod bramę „Lassen Volcanic National Park”. 
Na wjeździe
kupujemy całoroczny bilet (National Park Annual Pass) za 80$ za auto (do 6
pasażerów). Tego typu bilet upoważnia do wjazdu do wszystkich „National Park”
na terenie USA. Jest najbardziej opłacalny a my mamy w planach jeszcze kilka
takich parków.
Wjeżdżamy
na teren parku. Idziemy do Visitor Center, aby dowiedzieć się czegoś więcej o
całym parku.
Jesteśmy
przygotowani na małą wspinaczkę, więc duże było nasze zdziwienie, gdy okazało
się, że na wysokość 8511 stóp (ok. 2800 m n.p.m) spokojnie możemy wjechać
samochodem. Bardzo dobra, asfaltowa, jednopasmowa droga. Jedziemy do góry.
Serpentyny tuż nad urwiskiem. Chwile napięcia i przeprawiamy się na drugą
stronę góry. Teraz kierunek „Crater Lake National Park” (trasa nr 97 północ).
Po drodze zachód słońca nad jeziorem Klamath Lake, które jest największym
słodkowodnym jeziorem w stanie Oregon, rozciągnięte na tle gór. O zmroku
docieramy do Crater Lake. Szukamy jakiegoś kempingu. Troszkę niebezpiecznie,
ponieważ droga wokół jeziora rozciąga się wzdłuż jego krawędzi tzw. obręczy
jeziora – urwisko z obu stron. Nie znamy terenu, nie mamy żadnej mapy.
Docieramy do Rim Village - baza noclegowa na wysokości 2165 m n.p.m. Nie
dostrzegamy informacji „no overnight camping”, więc zostajemy na parkingu.
Składamy siedzenia w aucie i pompujemy materac, który ze sobą przywieźliśmy –
materac o wymiarach 120 na 188 cm idealnie pasuje do naszego auta.
10
wrzesień - budzi nas zimno. Troszkę się przeliczyliśmy, w końcu nocujemy w
górach. Wita nas przepiękny krajobraz. Błękitne jezioro otoczone górami. Coś
w stylu Morskiego Oka w Zakopanym tylko 10 razy większe no i woda zupełnie
inna – naprawdę niebieska.
Jest to
najgłębsze jezioro w USA 593 m i 9 co do głębokości na świecie. Powstało na
skutek wybuchu wulkanu Mount Mazama jakieś 7,5 tyś lat temu. Na środku
znajduje się wyspa Wizard Island, która jest jedną z atrakcji dla turystów.
Schodzimy do kilku punktów widokowych a potem objeżdżamy jezioro wokół
krateru malowniczą drogą Rim Drive. Czasami zatrzymujemy się przy drodze, aby
podziwiać widok z każdej strony i aby zrobić kilka zdjęć. Przed zachodem
słońca ruszamy w dalszą trasę. Analizujemy ile czasu nam zostało i
decydujemy, że musimy darować sobie Seattle – z resztą i tak podobno pada.
Tym samym docieramy do miejscowości Bend, aby odbić na drogę 20 w kierunku
„Yellowstone National Park” w stanie Wyoming (trasa 20, 184, 86, 20) i
wjechać do parku od strony zachodniej - West Entrance).
Jedziemy
ponad 400 mil, więc już czas znaleźć nocleg. W miejscowości Viale widzimy
jakieś 2 motele. W drodze od jednego do drugiego przez nieuwagę wjeżdżamy na
drogę jedno kierunkową. Szybko się na tym łapiemy i odbijamy w boczną
uliczkę. Nie minęła chwila jak widzimy z tyłu radiowóz. Tak jakby czekali na
taką wpadkę. Rozmowa z funkcjonariuszem policji jak zawsze stresująca. Na
szczęście wykazał się zrozumieniem dla zmęczonych turystów i dostaliśmy tylko
pouczenie. Na koniec doradził nam motel w innym miasteczku za jakieś 15
mil(naprawdę: „To serve and protect”). Tak, więc jedziemy w kierunku Ontario
i tam znajdujemy Motel 6.
11
września – cały dzień w aucie. Wieczorem docieramy do Yellowstone. Zajeżdżamy
do „Madison Campground”, gdzie staramy się o miejsce noclegowe. Liczymy na
łut szczęścia, gdyż nie mamy żadnej rezerwacji a wiemy, że w sezonie
rezerwację trzeba zrobić nawet na kilka miesięcy przed.
Okazało
się, że pierwszą noc musimy przenocować na parkingu przy kempingu a drugą już
na miejscu kempingowym – znalazło się jedno miejsce wolne (opłata za miejsce
23$). Jak się później okazało z pośród wszystkich kempingów, które później
mieliśmy okazję odwiedzić, Yellowstone NP ma najlepiej przygotowaną i
dostosowaną bazę noclegową (oświetlony, przestronny i miła obsługa).
12
września – niestety przywitał nas deszcz, lecz mimo to rozpoczynamy
zwiedzanie.
Główna
droga parku tworzy coś na kształt ósemki. Pierwszego dnia decydujemy się
zobaczyć północną część parku. Kierujemy się do Norris Geyser Basin
najgorętszej strefy parku.
Skupisko
gejzerów i geotermalnych zbiorników wodnych. Ze względu na gorące i kwaśne
wody cały obszar pokrywa biało-szary osad pochodzenia wulkanicznego. Idziemy
w stronę Steam Geyser, największego aktywnego gejzeru na świecie. Pogoda się
poprawia. Kolejny przystanek Mammoth Hot Springs. To skupisko wyjątkowo
pięknych gorących źródeł. Dostrzegamy tarasy o niezwykłych kształtach, po
których spływa rozgrzana (nawet do 80 st.C) woda. Obok strumienie gotującej
się wody wypływającej z wnętrza skały. Dominują
kolory biało-rude oraz biało-brązowe w zależności od pory dnia. Krajobraz
podobny do tego, który widzieliśmy w Turcji w miejscowości Pamukale. Z tą
różnicą, że tam stworzono kurort a tu pozostawiono wszystko naturze.
Podążamy w
stronę Lamar Halley. Jedno z najlepszych miejsc, gdzie można podziwiać dziko
żyjące zwierzęta. W oddali udało nam się dostrzec stado jeleni a troszkę
dalej stado bizonów, które pasły się tuż przy drodze a chwilę potem zaczęły
powoli przechodzić na drugą
stronę.
Rzadki
widok – korek na drodze z powodu bizonów.
Kilka fotek i kierunek Grand Canyon of the
Yellowstone. Pokonujemy
trasę samochodem wzdłuż krawędzi kanionu. Zatrzymujemy się co jakiś czas aby
zrobić kilka zdjęć. Tego dnia był to nasz ostatni punkt wycieczki.
Docieramy
do Madison Campground, gdzie czeka na nas miejsce kempingowe.
13
wrzesień – przyszedł czas na południową część Yellowstone. Pogoda tego dnia
na szczęście zapowiada się dobrze.
Ruszamy do Lower Geyser Basin. To skupisko kilkunastu gejzerów,
rozrzuconych na obszarze ponad 11 km. Idziemy szlakiem „Fountain Point Pot
Trial”, która prowadzi wzdłuż najpopularniejszych formacji geotermicznych tj.
gorące baseny, gejzery, wystrzeliwujące „kominy parowe”. Jest to chyba
najbardziej aktywna strefa. Cały czas coś
tutaj wybucha.
Przyszedł
czas na najbardziej znaną atrakcję turystyczną „Old Faitful”, największy i
najwyżej eksplodujący ze wszystkich gejzerów. Czas eksplozji trudno wyliczyć.
Jedną eksplozję przegapiliśmy, ale jak się okazało za 15-20 min. była
kolejna. Wybuch widać z daleka. Woda tryska wysoko a pod wpływem wiatru
zrasza wszystkich stojących na podeście wokół gejzera.
Dalej
docieramy do „West Thumb Geyser Basin”, gdzie witają nas kolejne gejzery,
jeziorka błotne oraz gorące źródła rozproszone wzdłuż brzegu jeziora
Yellowstone.
Ostatni
punkt zwiedzania to jezioro Yellowstone.
Jedziemy
wzdłuż brzegu i zachwycamy się widokiem jeziora na tle gór. Docieramy do
przystani „Lake” i udajemy się do tamtejszej cafeterii, gdzie serwują obiady
w formie bufetu. Posilamy się a potem idziemy nad brzeg jeziora. Po woli
słońce zachodzi. Na koniec jeszcze kilka fotek i wracamy w kierunku Grant
Vilage. Kierujemy się do północnego wyjazdu (South Entrance) w stronę „Grand
Teton National Park”, jednak omijamy ten park mimo, że był on brany pod
uwagę. Zaczyna brakować nam czasu, więc kierujemy się do Arches National
Park. Jedziemy ile się da. Nocleg wypada gdzieś pod Salt Lake City w stanie
Utah.
14
września – trasy ciąg dalszy. Decydujemy się przejechać przez centrum miasta
Salt Lake City. Jesteśmy ciekawi jak wygląda stolica mormonów. Na każdym
kroku dostrzegamy obiekty religijne. Z daleka widać wysoki kościół zwany
stolicą mormonów The Salt Lake City Temple. Do tej świątyni
wstęp mają tylko wyznawcy. To piękny kościół z sześcioma wieżami.
Niedaleko
kościoła dostrzegamy wysoki budynek górujący nad centrum miasta. Jak się
okazało to budynek kościoła mormonów (biurowiec). Kościół to tutaj mega
instytucja. Wyznawcy kościoła dysponują ogromną siłą polityczną i
gospodarczą. Nie dziwi też ogromna ilość banków na każdym rogu.
W Salt Lake
City znajduje się również Kapitol, który jest bliźniaczo podobny do Kapitolu
z Waszyngtonu.
Budowla
znajduje się na łagodnym wzgórzu, z którego roztacza się niesamowity widok na
miasto i pobliskie góry.
Ruszamy
dalej. Po drodze jeszcze zakupy spożywcze. Do Arches National Park docieramy
wieczorem. Wjeżdżamy do parku. Niestety ni żywej duszy. Dotarliśmy do
campground na samym końcu parku, lecz nie było wolnych miejsc. Może to i
dobrze, bo jak tu płacić 20$ za miejsce gdzie nie ma wody w WC, brak światła
i ogólna nędza. Wycofujemy się z parku. Zjeżdżamy w dół. Niestety pobliskie
motele już zamknięte. Na szczęście jakieś 25 mil dalej znajdujemy Rest Area.
Dobre warunki, więc nocujemy w aucie.
15
września – wracamy do Arches National Park w stanie Utah. Niemiłosiernie
gorąco. Witają nas skupiska różnokolorowych piaskowych skał, które przybrały
przedziwne kształty.
Zwiedzanie
zaczynamy od Balanced Rock. Maszerujemy łatwym szlakiem o długości jakieś 500
m. Widzimy skały ułożone jedne na drugich, aż trudno uwierzyć, że to się nie
rozpadnie.
W
niektórych skałach można się dopatrzyć różnych postaci. Trzeba tylko mieć
troszkę fantazji. Zmierzamy do The Windows Section, aby podziwiać popularne
łuki skalne Double Arch, Norh and South Window, Turret Arch.
Dalej plan
przewidywał Devils Garden oraz Delicate Arch przy zachodzie słońca. Niestety
okazało się, że musimy zmieć plany, ponieważ droga do Delicate Arch została
zamknięta z powodu powodzi. Wielki żal, gdyż Delicate Arch to jeden z
najbardziej rozpoznawalnych łuków skalnych, stojących samotnie na urwisku
skalnym. Jest to symbol parku Arches jak i całego stanu Utah. Jego sylwetka
znajduje się na tablicach rejestracyjnych i znaczkach pocztowych. Trudno…
Jedziemy w górę parku i kierujemy się w stronę Landscape Arch. Jest to jeden
z największych wolnostojących naturalnych łuków skalnych na świecie o
rozpiętości 90.8 m, wysokość 23,5 m a który w “najcieńszym”
miejscu mierzy zaledwie 1.8 m.
Jest
najbardziej zagrożonym łukiem. Już dwa razy odnotowano oderwanie się części
skalnej, co spowodowało zamknięcie szlaku prowadzącego bezpośrednio pod
łukiem. Obecnie w najwęższym miejscu łuk ma zaledwie ok. 2 m grubości i
istnieje ryzyko zawalenia w każdej chwili. Łuk znajduje się w łatwo dostępnej
części parku. W sumie ok. 3,2 km tam i z powrotem (30-60 min). Robi wrażenie.
Na miejscu kilka fotek i zmęczeni wracamy do samochodu. Nie zrobiliśmy wiele
kilometrów, ale upał tak nas zmęczył, że nie byliśmy w stanie tej nocy
pojechać w dalszą trasę. Wracamy do Rest Area, na której nocowaliśmy zeszłej
nocy, kolacja i padliśmy jak przysłowiowe „kawki”. Analizujemy dalszą trasę i
już wiemy, że musimy ją okroić, bo nie zdążymy. Plan zakłada, że do Los
Angeles wrócimy 2-3 dni przed odlotem. Chcemy troszkę wypocząć nad
Pacyfikiem. Wykluczamy Canyonlands National Park, Bryce NP oraz Zion NP.
16
wrzesień (poniedziałek) – Wyruszamy w trasę do Grand Canyon. Jedziemy prawie
cały dzień. Po zachodzie słońca docieramy do miasteczka Williams położonego
przy trasie 64 prowadzącej do Grand Canyon w stanie Arizona. Nocujemy w
Motelu 6 – ogólnie zadbana i nie droga sieć moteli. Większość noclegów robimy
w tych motelach – nawet dostaliśmy już rabat. Decydujemy, że zwiedzimy Grand
Canyon National Park i wiedziemy od południa w pobliżu miejscowości Tusayan.
Nie będziemy kierować się na zachód do rezerwatu Indian z plemienia Hualapai,
którzy kuszą słynną szklaną platformą widokową „Skaywalk”. Na pewno byłoby
niezapomnianym przeżyciem stanąć nad kanionem 20 m od jego krawędzi, jednak
po zliczeniu kosztów związanych z tą przyjemnością, rozsądek bierze górę.
Jakie to koszty?
Indianie
oferują 3 pakiety:
- 29$/osoba
- sama wycieczka do kanionu bez obiadu
- 54$/osoba
– wycieczka do kanionu + obiad
- 79$/osoba
– wycieczka do kanionu + obiad + wejście na Skywalk” bez możliwości
robienia zdjęć – za zdjęcie dodatkowo ok. 100$ (foto robią Indianie).
Za wejście
do Grand Canyon National Park nie musimy dodatkowo nic płacić. Do wejścia
upoważnia nas wejściówka, którą wykupiliśmy przy wjeździe do pierwszego
National Park. Dotarliśmy nad kanion. Z parkingu udaliśmy się do przystanku
skąd odjeżdżają co kilka minut Free Shuttle Buses. Jedziemy kawałek niebieską
linią, aby potem móc przesiąść się do czerwonej. Wysiadamy w Monument Creek
Vista i udajemy się na pieszą wycieczkę wzdłuż krawędzi kanionu do Hermits
Rest. Ta część szlaku jest przygotowana pod kątem rowerzystów. Jest asfalt i są
barierki. Idziemy wzdłuż kanionu i podziwiamy ten niesamowity cud natury.
Niewiarygodne i naprawdę zastanawiające, jak taka niepozorna rzeka Kolorado
wyrzeźbiła w tak obszernym płaskowyżu – dnie prastarego oceanu, tak głęboki i
kolorowy wąwóz.
Z przystanku
Hermits Rest cofamy się busem do Powell Point, aby pieszo dotrzeć do
niebieskiej linii Hermits Rest Route Transfer. W tej części szlak pieszy
ciągnie się niemal przy krawędzi kanionu. Nie ma barierek i brak drogi
asfaltowej. Znajdujemy lekko wysuniętą skałę, z której widok prawie jak na
słynnym Skaywalk - zapiera dech w piersiach. Dopiero pochylając się lekko nad
przepaścią można poczuć jego potęgę i dostrzec głębokość (podają, że w
niektórych miejscach kanion ma ponad 1220 m głębokości, to dla porównania 6
razy wysokość Pałacu Kultury w W-wie, a ogólna powierzchnia parku to 4 926,66
km2). Obowiązkowo kilka fotek i ruszamy dalej. Docieramy do Hermits Rest
Route Transfer - tą niebieską trasę pokujemy busem. Kierujemy się do punku
wyjścia, czyli Grand Canyon Visitor Center skąd wyruszaliśmy. Przesiadamy się
do linii pomarańczowej i jedziemy w kierunku Pipe Creek Vista. W tej części
parku jest strome i kręte zejście w dół kanionu. Trasa szlaku jest dobrze
utrzymana, mocno ubita, pokryta czerwonym pyłem i pokruszonymi kawałkami
skalnymi. Urozmaicają ją tu i ówdzie liczne odchody mułów transportowych. 
Nie
schodzimy zbyt nisko, ponieważ jest już późno oraz nie mielibyśmy już siły
wejść z powrotem na górę. W tej części parku podziwiamy jedynie zachód
słońca. Gra świateł i cieni, mocno nasycone odcienie czerwieni i purpury dają
niesamowite wrażenia. Z Pipe Creek Vista wracamy na parking do Visitor
Center. Wyjeżdżamy z Parku ponownie w kierunku Williams (droga nr 64). Gdy
docieramy do Williams, zatrzymujemy się na chwilkę i analizujemy czy jedziemy
do Phoenix, aby móc podziwiać ogromne kaktusy czy też jedziemy do Las Vegas.
Zbyt mało czasu, więc decydujemy się na Las Vegas. Mijamy Williams i jedziemy
drogą nr 40, aby w Seligman móc odbić jeszcze na historyczną Route 66.
Jedziemy
słynną drogą 66. Dla przypomnienia to pierwsza międzystanowa szosa w USA,
oddana w 1926 r. łącząca 8 stanów od Chicago do Los Angeles. Mimo, że powoli
odchodzi w zapomnienie są ludzie, którzy walczą o jej pamięć. Historyczne
znaki przy obecnych autostradach, które zastąpiły 66, liczne stoiska
przy drodze z różnego rodzaju pamiątkami, stacje benzynowe a wszędzie słynny
znak 66 Route. Było już ciemno, więc przejechaliśmy kawałek, zatankowaliśmy,
kupiliśmy pamiątkowy magnesik i zawracamy do drogi nr 40 – będzie szybciej. W
Kinoman odbijamy na 93. Jest już naprawdę późno, po północy a naszym celem za
dnia jest słynna tama Hoover Dam. Musimy, więc przenocować gdzieś 20 mil od
Las Vegas. Już w oddali widać hotele z kasynami. My szukamy jednak motelu.
Doznajemy szoku, gdy podjeżdżamy pod któryś z kolei motel a on już zamknięty.
Dosłownie
był problem z noclegiem pod Las Vegas. Udaje się nam w Henderson znaleźć
otwarty przydrożny motel. Niestety nie należy on do zadbanych, ale jest już
po 1:00 i musimy gdzieś przenocować.
18
wrzesień – szybciutko wyjeżdżamy z motelu i udajemy się w kierunku Hoover
Dam, betonowej zapory wodnej na rzece Kolorado na granicy stanów Arizona i
Nevada. Wybudowana w 1936 r. niegdyś największa elektrownia wodna na świecie
a obecnie 38 pod względem wielkości (224,1 m wysokości, 379,2 długości,
szerokość u podstawy 200 m i 15 m na górze).
Niby zwykła
zapora a przyciąga mnóstwo turystów. Spacerujemy z jednego do drugiego jej
końca. Raz stoimy w Arizonie a za chwile w Nevadzie. Fajna sprawa.
Wyjeżdżamy
i kierujemy się w stronę Las Vegas, światowego centrum hazardu i swobody
obyczajów położonego w stanie Nevada w samym centrum pustyni.
Za
niewielkie pieniądze udało nam się zarezerwować pokuj w jednym z
najatrakcyjniejszych hoteli w centrum na słynnej ulicy Las Vegas Blvd.
Stratosphere to hotel ze słynną wieżą w kształcie spotka kosmicznego i
karuzelą na wysokości 329 m.
Po check-in
czas na zwiedzanie. Jako goście hotelowi mamy darmowy wjazd na 107 piętro,
gdzie znajduje się taras widokowy. Oczywiście przed wejściem przymusowe
zdjęcie. Na górze wita Nas piękna panorama miasta. Nad głowami karuzele i coś
na wzór Bungie Jump. Podziwiamy zachód słońca i rozświetlone miasto nocą,
które dopiero się budzi.
Czas na
zwiedzanie miasta. Zjeżdżamy na dół, gdzie czeka na nas komplet foto, za 3
szt. 35$ bez płyty (1 szt. 20$). Mimo, że fajnie wyszły uważamy, że cena jest
za wysoka. Idziemy na miasto.
To
miasto naprawdę żyje tylko nocą. Wszędzie kasyna, automaty prawie, że
wystawione na ulicy. Każdy hotel przyciąga gości jak tylko może. Oferują
ogólnie dostępne pokazy. Show przy udziale aktorów, pokazy cyrkowe, spektakle
za pomocą ognia czy też wody np. Hotel Bellagio co kwadrans oferuje pokaz
podświetlonych tańczących fontann – niesamowity wodny taniec w rytm muzyki –
robi wrażenie. Wszystko cudownie dopracowane. Tłum ludzi przystaje na ulicy i
podziwia każdy z pokazów. Jedyny minus to, że po takim pokazie dosłownie
tworzy się korek na chodniku. Spacerujemy wzdłuż najpopularniejszej ulicy Las
Vegas Blvd., przy której rozciągają się najbardziej znane kasyna. Mijamy
kasyno Winn, The Mirage, Paris Las Vegas, The Venetion, Cirrus Cirrus, Luxor,
Bellagio, New York – New York, Exalibur. Każde z kasyn ma swoją historię lub symbol w postaci
repliki znanej światowej budowli.
Widzimy
wieżę Eiffla, Łuk Triumfalny, piramidę, Sfinksa, Statuę Wolności, Most
Brukliński, Empire State Building a na dachu hotelu rollercoaster.
Pokonaliśmy
w sumie ponad 8 km. Z racji tego, że następnego dnia czeka nas dalsza podróż
decydujemy się zakończyć spacer za hotelem Luxor. Na powrót niestety nie
starcza nam sił, kupujemy, więc bilet i wracamy do hotelu autobusem. Bilet
nie należy do tanich - 6$ za osobę. To tyle samo, co w San Francisco
przejażdżka słynnym Cable Car.
19
wrzesień (czwartek) – przed wyjazdem z Las Vegas schodzimy do kasyna, które
otwarte jest całą dobę. Być w kasynie i nie zagrać – nie może być… Jak już
przegraliśmy parę dolarów, czas na wyjazd z tego gorącego, lecz zarazem
niesamowitego miasta. Po drodze napotykamy przeogromne kaktusy -
dobrze, że rosną nie tylko w Phoenix.
Udajemy się
w kierunku Doliny Śmierci (Death Valley National Park), otoczonej górami
Sierra Nevada (droga 160 i 190). Jest to nie tylko malowniczy obszar
pustynny, ale również jedno z najgorętszych miejsc na ziemi, gdzie 50 st. C
nie należy do rzadkości. Tankujemy do pełna, sprawdzamy zapas wody i w drogę.
Zwiedzanie Doliny Śmierci zaczynamy od Zabriskie Point. Miejsce niesamowitych
erozyjnych, różnokolorowych formacji skalnych. 
Zatrzymujemy
samochód na małym parkingu i pieszo wchodzimy na punkt widokowy. Żar leje się
z nieba (107 st.F = ponad 42 st. C). Czuć jak słońce „przypala” skórę. Robimy
kilka zdjęć i szybko wracamy do auta. Klimatyzacja na full i jedziemy dalej.
Kolejny punkt to Badwater. Najbardziej suche miejsce Ameryki oraz najniżej
położony punkt na zachodniej półkuli (-86 m p.p.m.) Dobrze to obrazuje
namalowany na pobliskiej górze znacznik, gdzie znajduje się zerowy poziom
morza, to daje wyobrażenie jak nisko się znajdujemy. Z pomostu schodzimy na
ogromny pas soli.
Robimy
mały spacer w głąb jeziora i wracamy do auta.
Wycofujemy
się na zerowy poziom i jedziemy w stronę Furnance Creek. Miejsce to wygląda
jak oaza na środku pustyni. Pełne palm i zielonej trawy.
Na terenie
znajduje się campground, restauracja i sklep z pamiątkami. Taka przystań dla
zmęczonych turystów. Zachód słońca już tuż, tuż a chcemy zobaczyć jeszcze
jedno miejsce. Zbieramy się szybciutko i ruszamy w stronę Mesquite Sand Dune,
taka mała Sahara pośród gór. Przybyliśmy tuż przed zachodem słońca. Gdzie
okiem sięgnąć wszędzie piach i uformowane wydmy na których wiatr uformował
prawdziwe piaskowe kształty.
Słońce już
zupełnie zaszło. Na horyzoncie pojawił się księżyc.
Jest pełnia
a my stoimy na pustyni – bajka. Kończymy przygodę z pustynią. Wsiadamy do
auta i w drogę. Jedziemy drogą 190, 136, 395. Naszym celem jest Mount Whitney
- najwyższy szczyt w USA poza Alaską (4421 m. n.p.m). Droga bardzo kręta a my
wysoko ponad 1500 m n.p.m. Zrobiło się troszkę chłodniej, jakieś 69 st. F =
ok. 22 st. F. Zjeżdżamy krętą drogą cały czas w dół a tu nagle zaczynamy
doświadczać problem z hamulcami, które najzwyczajniej się zagrzały i zaczęły
wydawać dziwne odgłosy. Na szczęście po jakimś czasie wszystko wróciło do
normy. Dotarliśmy do miasteczka Lone Pine, znajdującego się niedaleko u
podnóża góry Mount Whitney. Jest już noc, więc szukamy noclegu. Niedaleko od
miasteczka, przy
trasie 395 jakieś 35 mil na południe znajdujemy Rest Area.
20
wrzesień (piątek) – wracamy do Lone Pine, skąd wyruszamy do podnóża góry.
Jest asfaltowa droga, która pozwala wjechać na wysokość 2600 m n.p.m. Piękne
widoki. Skały poukładane jak domino, droga jak wstążka zawinięta wokół gór.
Gdy spojrzy się w dół można odczuwać lekki strach – jedziemy tuż przy
krawędzi. Granitowa góra Mount Whitney dostojnie lśni w słońcu – widać ją już
z daleka.
Mijamy
rowerzystów, harleyowców aż w końcu dotarliśmy do campground – nie pamiętam
nazwy, ale nie da się go przegapić. Tam wysiadamy i robimy kilka zdjęć.
Powoli zjeżdżamy w dół i opuszczamy górskie miasteczko.
Kierujemy
się na północ do Bodie National Park tzw. Bodie to ghost town – opuszczone
miasto „Dzikiego Zachodu”, niegdyś tętniący życiem ośrodek górniczy
poszukiwaczy złota a obecnie opuszczony i odwiedzany wyłącznie przez
turystów. Dzisiejsze Bodie to stare chaty przesiąknięte duchem czasów, cisza
i spokój.
Zachowało
się ponad 100 budynków – saloony, kościół, kamienice czynszowe, restauracje.
Droga prowadząca do Bodie nie jest łatwa. To górska, szutrowa droga, więc
straciliśmy sporo czasu i dotarliśmy tuż przed zamknięciem. Niestety nie
zostaliśmy wpuszczeni na teren. Pozwolono nam wejść na obrzeża i zrobić kilka
zdjęć. Strasznie wieje wiatr. Po tym jak wyjechaliśmy z Bodie, kierujemy się
do Yosemite National Park, który zachwyca granitowymi szczytami,
niezliczonymi jeziorami, łąkami, lasami oraz wodospadami. Wjeżdżamy do parku
od północnego wschodu wejściem Tioga Pass Entrance. Jest już zmrok.
Postanawiamy zajechać do najbliższego campground Tuolumne Meadows. Jest już
na tyle późno, że nie ma żadnej obsługi. Znajdujemy budkę z mapką i wolnymi
miejscami kempingowymi. Po krótkich poszukiwaniach udaje nam się znaleźć
wolne miejsce. Jest zimno. Jesteśmy na wysokości 3031 m n.p.m. Kemping nie
jest oświetlony i nie ma ciepłej wody. Chodzimy z latarką – warunki nie są
łatwe. Kolacja, ubieramy się ciepło i spać.
21
wrzesień (sobota) – budzi nas zimno. Włączamy silnik auta, aby zrobiło się
cieplej. Z trudem wstajemy, szybka toaleta, śniadanie i w drogę. Jedziemy Tioga
Road. Zatrzymujemy się nad malowniczym jeziorem Tenaya Lake a następnie
kierujemy się do punktu widokowego Olmsted Point. Widoki zaczęły się
zmieniać. Wszechobecny zielony las powoli ustępuje miejsca skałom. Różne
kształty formacji skalnych niektóre zaokrąglone, wygładzone a niektóre
postrzępione z ostrymi krawędziami.
Momentami
krajobraz przypomina zastygły budyń z pojedynczymi drzewkami wyrastającymi z
pomiędzy szczelin w skałach. W niektórych miejscach leżące pojedyncze głazy,
tak jak gdyby zamarły w ruchu podczas spadania i trzymały się jakąś
nadprzyrodzoną mocą przecząc prawom fizyki. Powoli pogoda zaczyna się
pogarszać. Zimny wiatr, mgła i drobny deszczyk a nawet grad. Nie fajnie…
Kierujemy
się do Yosemite Valley, gdzie chcemy zobaczyć El Capitan – największą na
świecie skałę granitową (900 m). Niestety
warunki na tyle się pogorszyły, że mgła znacznie ją przykryła. Następnie
udajemy się do najwyższego wodospadu w Ameryce Północnej (739 m), ponoć kilkanaście
razy większy niż słynny wodospad Niagara. Niestety jak dotarliśmy na miejsce
okazało się, że z wodospadu została tylko nazwa i plama na skale.
W
miesiącach letnich poziom wody się znacznie obniża. Najlepiej widać ogrom
spadającej wody w okresie wiosennym, po zimowych roztopach. Oprócz tego
ostatnio była susza – z tego powodu w Yosemite był poważny pożar. Część parku
i główna droga Hwy 120 (Toga Pass) była nieprzejezdna i trzeba było objeżdżać
góry Sierra do okoła. Gdzieniegdzie było jeszcze widać pozostałości płynu
gaśniczego.
Kierujemy
się do najsłynniejszego punktu widokowego Glacier Point. Droga ponownie
zrobiła się bardzo kręta i prowadziła cały czas pod górę. Mgła spowija
panoramę. Docieramy na wysokość 2199 m n.p.m. Mgła jest tak gęsta, że nic nie
widać i na dodatek zaczął padać deszcz a nawet grad. Mimo, niedogodnych
warunków zbliżamy się do krawędzi punktu widokowego. Niestety nic nie było
widać. Zjeżdżając było równie niebezpiecznie. Po tym jak zobaczyliśmy
przewrócony samochód tuż nad urwiskiem, zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma
żartów. Zjeżdżaliśmy w dół bardzo powoli. Gdy już zjechaliśmy, udaliśmy się
do Tunel View. Punkt widokowy, gdzie widok jak z pocztówki, jeden z
najpiękniejszych tutaj.
Mgła na
szczęście w tym miejscu nie przysłoniła nam całej panoramy. Jeszcze trochę i
słońce zajdzie a mamy jeszcze udać się do Mariposa Grove, gdzie można
podziwiać ogromne sekwoje. Zależy nam, aby zobaczyć najsłynniejszy okaz
„Grizzly Gigant”, który ma 2700 lat. Jego wysokość sięga 65 m, a jego średnica
u podstawy liczy ok. 9 m. Gdy dotarliśmy na miejsce był już zmrok i znowu
zaczął padać deszcz. Odczekaliśmy troszkę w aucie i gdy deszcz się zmniejszył
wyszliśmy szukać Grizzly giganta. Widoczny był z daleka. Niestety było już na
tyle ciemno, że nie udało się zrobić zdjęć. Wyjeżdżamy z parku i kierujemy
się do Fresno, gdzie planujemy nocleg w Motelu 6.
Zjeżdżamy w
dół zakręconą jak serpentyna drogą, gdzie napotykamy dorosłego niedźwiedzia,
który niestety lub stety schował się szybciutko w zaroślach, gdy dostrzegł
światła samochodu.
22
wrzesień (niedziela) – udajemy się do dwóch ostatnich parków narodowych. King
Canyon NP i Sequoia NP (traktowane jako jedna całość). Idziemy trasą nr 180 i
do parku wjeżdżamy wejściem Big Stump Entrance. Park słynie z rosnącym w nim
mamutowców olbrzymich, które dominują na tle pozostałych gatunków drzew.
Kierujemy się w górę do General Grant Grove, aby zobaczyć General Grant Tree
(Drzewo Generała Granta) - drugie co do wielkości drzewo na świecie.
Następnie
jedziemy do miejscowości Hume Lake, gdzie zastajemy spokój i ciszę. W sezonie
prawdopodobnie jest tu tłoczno m.in. dlatego, że w tym jeziorze można zażywać
kąpieli. Tuż przy jeziorze znajduje się obóz Chrześcijański. Można tu wynająć
pokój i posilić się w prowadzonej przez uczestników obozu restaurację.
Wracamy krętą drogą do głównej trasy, aby powoli zjechać w dół w kierunku
Gigant Forest. W tym lesie olbrzymów znajduje się 5 z 10 największych drzew
na świecie (licząc w objętości), w tym największe żyjące drzewo świata
nazwane General Herman Tree (Drzewo Generała Hermana o wymiarach: wysokość 84
m, średnica pnia 8 m, waga 1200 ton).
Do
drzewa prowadzi 15 min. szlak. Przed zejściem pod drzewo znajduje się
zrobiona w autentycznych wymiarach płyta, która obrazuje jego wielkość.
Rzeczywiście robi wrażenie. Pod samo drzewo nie można podejść, jest
chronione. Mimo, że sekwoje to ogromne i wydawałoby się odporne drzewa, są
narażone na samozapalenia w wewnątrz pnia. Ich kora jest wręcz miękka i przy
wysokich temperaturach potrafi się zapalić. Właściwie większość tych drzew
jest osmolona i częściowo pusta w środku.
Udajemy się
w kierunku Tunnel Log. Jest to tunel wydrążony w olbrzymiej sekwoi, która padła
z przyczyn naturalnych w 1937 r. Tunel jest wysoki na 2,4 m i szeroki na 5,2
m.
Osobowe
auto spokojnie może przez niego przejechać. Nie chcemy przegapić takiej
możliwości. Jedziemy dalej leśną wąską drogą, aż tu nagle przed maską
przebiega nam mały niedźwiadek. Przemknął szybko i schował się za skały. Mamy
nadzieję, że nie natkniemy się na jego mamę. 
Dalej
udajemy się do Moro Rock.
Ogromnej
granitowej skały, na której szczyt (2050 m n.p.m) prowadzą małe, wąskie
schody wybudowane w 1930 r. Czytamy, że skała zsuwa się (slide) i odpryskuje
i że kilka lat temu jej duży kawałek spadł w dół i zniszczył leżącą poniżej
drogę. Wchodzimy na górę. Jest akurat zachód słońca na tle różowo -
błękitnego nieba, co sprawia, że widoki są zachwycające.
Powoli
wycofujemy się z parku. Wyjeżdżamy południowym wejściem i kierujemy się w
stronę miasteczka Three Rivers trasą 198, aby potem móc wjechać na autostradę
nr 5 w kierunku Los Angeles. Jedziemy jak długo się da, aby znaleźć się jak
najbliżej LA. Nocleg robimy w Palmdale.
23 wrzesień (poniedziałek) –
wyruszamy w dalszą trasę do Ventura, gdzie mamy już zarezerwowany przy plaży
Motel 6 na dwie kolejne noce. Docieramy na miejsce po 15:00. Szybko się
przebieramy i na plażę Ventura Beach. 
Wiatr
dosyć silny, ocean wzburzony, fale metrowe a woda niestety zimna. Pływania
raczej nie będzie, ale przynajmniej można poleniuchować na plaży.
24 września (wtorek) – plan taki
sam. Wygrzać się na słońcu i wzmocnić opaleniznę. Dziś pogoda znacznie
lepsza. Wiatru prawie nie ma i fale mniejsze. Cały dzień spędzamy na plaży.
Fajna odmiana – relax. Wieczorem małe zakupy. Dużo jednak nie zdziałaliśmy.
Sklepy w większości zamykane o 21:00.
25 wrzesień (środa) – wymeldowujemy
się i jedziemy do centrum Los Angeles. Mamy zarezerwowany motel niedaleko lotniska.
Najpierw jednak udajemy się do Universal Studio. Chcemy wykorzystać drugi
bilet. Zaczynamy od „Studio
Tour”. Może dziś urządzenie zadziała i zobaczymy King Konga w wydaniu 3D.
Udało się. Wjeżdżamy do jaskini gdzie jest przygotowany projektor. Zakładamy
okulary i się zaczyna. King Knog walczy z dinozaurami, skacze po dachu i
głośno ryczy. Cały wagonik się trzęsie aż nagle spada w przepaść. To wszystko
oczywiście efekty specjalne, ale można się wczuć. Wrażenia niesamowite.
Cieszymy się, że mieliśmy tą drugą wejściówkę. Dalej udajemy się do Trans
Formers też 3D. Przemieszczamy się korytarzem, który wygląda jak centrum
sterowania statkiem kosmicznym. Załoga w mundurach wpuszcza nas do pojazdu,
którym będziemy przemierzać ulice miasta. Oczywiście wszystko odbywa się
wirtualnie. Pojazd, co prawda przemieszcza się w niewielkim stopniu i
większość to złudzenie. Uczestniczymy w walce z robotami. Mamy wspólnie
ocalić miasto. Naprawdę ciekawe przeżycie. Potem udajemy się do Jurassic
Park. To wodna przygoda gdzie towarzyszą nam dinozaury. Płyniemy sobie tzw.
łodzią a one wyskakują z krzaków, zza kamieni i nas straszą. Płyniemy pod
górę, żeby potem z całym impetem zjechać w dół. Na szczęście wychodzimy tylko
ochlapani. Na koniec zostawiamy sobie wirtualną przygodę z Simpsonami (The
Simpsons Ride). Także jesteśmy ulokowani w dziwnym pojeździe, który unosi się
pod sufit gdzie będzie wyświetlana cała przygoda. Czujemy się jak w roller
coaster. Mimo, że prawie się nie przemieszczamy. Czasami wręcz zamykamy oczy.
Podsumowując na Universal Studio potrzebne 2 dni. Około godz. 16:00 kończymy
przygodę z Universal Studio i jedziemy na zakupy do pobliskiego
outlet’u.
Na zakupy
zostały nam z 4 godziny. Dużo nie udało się kupić. Trudno… Do motelu ściągamy
po 22:00. Pakujemy się bo po woli kończy się nasza przygoda z USA. Następnego
dnia po 11:00 musimy oddać auto a po 14:00 mamy samolot.
26
wrzesień (czwartek) – WYLOT …
|